Nic nie rusza

Kilka lat temu przyjechałam do wielkiego miasta. Byłam przerażona, ale jednocześnie podekscytowana. Tyle ludzi, tyle komunikacji i nikt nie patrzy na to, jak wyglądam, jak się dziś ubrałam i nie nakabluje rodzicom, że zapomniałam czapki. Po kilku latach obserwuję u siebie, z przerażeniem, syndrom wielkiego miasta, szykuje się więc teoria miastowych. 

Uważałam, że złe rzeczy przytrafiają ludziom, którzy mają pecha albo są tak rozkojarzeni, że jakby ich zagadać to pojadą tramwajem na pętle i z powrotem, bo zapomną, gdzie mieli wysiąść. Przez 6 lat mieszkania w stolicy wielkopolski nikt mnie nie okradł, nie pobił, nawet nie krzyknął. Skoro moim znajomym się to przydarza, to dlaczego nie mi? Nie pytam z wyrzutem, raczej powątpiewam. Myślę: nie spijam się, nie chodzę po nocach, nie prowokuje. Do wszystkiego podchodzę z uśmiechem, a przynajmniej się staram, tak jak dawniej, gdy problemy i zmartwienia nie należały do tych dorosłych. Skoro inni cierpią a ja nie, to widocznie ich wina, no nie? Coś się jednak ostatnio złamało. 

Wyszłam z centrum handlowego cały czas klikając na komórce. Musiałam szybko dostać się na lotnisko, a najtaniej mogłam to chwilowo zrobić Uberem. Miałam trochę rozterek: bo nie wiadomo, kto przyjedzie, zniknę i nikt nie zauważy, obudzę się gdzieś w lesie albo wcale. Nawet siostra, która czekała na Ławicy nie wiedziała, że jadę się z nią spotkać. Trudno, raz kozie śmierć, zamawiam zanim komóra padnie i jadę. Z tych rozmyślań wyrwał mnie wrzask za mną - kolesiowi złodziej wyrwał telefon/portfel i pobiegł ze sprinterską prędkością w stronę parku. Właściciel nie zdążył się rozpędzić a koleś był tak daleko, że nie było opcji, żeby go dogonić. NIKT nie był w stanie zastąpić mu drogi. WSZYSCY się odsunęli. Ja wsiadłam w szoku do samochodu. 

Wracałam do domu po pracy z siatami pełnymi zakupów. Cała zadowolona, bo jak zwykle udało mi się wyrwać prezent dla męża w dobrej cenie. Bach! Na najmniej ruchliwej ulicy na Ratajach, koleś skręcając walnął w rowerzystę i zamiast się zatrzymać depnął na gaz. Kierowca wjechał co prawda w ślepą uliczkę i śmiało można by go wyciągnąć za chachły z samochodu, ale NIKT tego nie zrobił. Podeszłam do faceta, zapytałam, co pomóc (na pytanie: "czy pomóc" wszyscy, łącznie z własną teściową, odpowiadają: "NIC"). Kierowca jadący ulicą za sprawcą też wysiadł, zapytał i pogadał, nie oglądając się na korek za sobą. Kiedy się chłopak jako tako pozbierał (na szczęście ochraniacze, kask i wszystko miał a uderzenie nie było tak mocne, bo i prędkość na tej ulicy nie może być zastraszająca), poszłam do domu.

Jako niepoprawna optymistka wierzę, że ludzie chcą pomóc, jak ja, tylko kompletnie nie wiedzą jak. Nie pobiegnę, bo nie dogonię, nie pójdę upomnieć faceta w Beemce, bo wrócę z limem (przy wzroście 160 generalnie nie wzbudzam respektu). Co zrobić, jak ktoś kradnie: można się drzeć, można zastąpić drogę, można iść na policję, ale do tego trzeba mieć refleks i trochę cywilnej odwagi. Przy potrąceniu - pierwsza pomoc, sprawdzić źrenice, namówić na wizytę na pogotowiu. Jednak poszkodowany zwykle jest też w szoku: nie wie co się stało i działa adrenalina, wszystko wydaje się w porządku. Jak się więc zachować? Jak zapanować nad własnymi emocjami i ogarnąć sytuację na tyle szybko, żeby pomóc. Łatwiej więc zachować się wielkomiejsko: ktoś pewnie pomoże. Myślę, że w żadnym z tych wypadków ludzie zachowywali się tak samo jak ja - normalnie. Teoria "sami sobie winni" upadła. 

Od kilku dni Polskę szokuje historia pewnej Ewy. Nie ma, kamień w wodę. Teorie są różne, w zależności od specjalisty. Blokowy mówi: spiła się i spieprzyła, moherowy: nie dopilnował a studencki: grubsza sprawa. Wyrokować jest łatwo, ale jeśli ktoś faktycznie stałby na moście, szedł na tramwaj w nocy, zareagowałby na tyle szybko, by pomóc? Wpadłby na to, że trzeba? 

Wielkie miasto zaraża paskudztwem gorszym niż bakteria: znieczulicą. 

Komentarze