Pieniacze - czyli tylko siłą się da
Poglądy polityczne i inne kształtuje rodzina, wiedza i wszystko, co nas otacza. Siedzę w tym od zawsze, bo każda impreza rodzinna kończyła się podobnymi dyskusjami. Potem nastąpiło samodzielne odkrywanie przy okazji matury z historii. Coś tam wiem, mam swoje zdanie, które najczęściej wyrażam tutaj. Od jakiegoś czasu uważniej też obserwuję scenę polityczną i okołopolityczną i widzę, że wyrażanie poglądów przeszło na kolejny, uliczny level.
Nigdy nie ukrywałam, że demokracja to nie mój ulubiony ustrój. To, że wypowiedzieć się mogą wszyscy na każdy temat i gdzie tylko chcą jest niewątpliwym plusem: każdy punkt widzenia i siedzenia jest inny i warto się dowiedzieć, że ktoś ma taki a nie inny problem. Może można go łatwo zlikwidować albo osłabić jego oddziaływanie. Niestety, to generuje też całą lawinę kłopotów. Zanim posypią się na mnie gromy za te słowa (bo komuna, bo zatykanie ust, wolność słowa, kon-sty-tucja), pozwólcie, że wyjaśnię.
Naszą wiedzę czerpiemy głównie z mediów, no nie mówcie, że jest inaczej ;) Internet też przecież nie jest bezstronnym nośnikiem newsów. Jak powiedział kiedyś mój matematyk: "skąd to wiesz: z Polsatu czy TVNu?", to wybałuszyłam oczy, ale teraz widzę trochę sensu w tych słowach. Większość ludzi czyta, ogląda, słucha i bierze to za pewnik. Tak powiedział mądrzejszy, starszy, bardziej zorientowany a jeśli go pokazują/cytują to musi być autorytetem. Nie nakłada się też różnych punktów widzenia na siebie, bo po jednym komentarzu już generalnie wiadomo co i jak. Natłok informacji jest tak duży, nie ma czasu ani ochoty zagłębiać się w temat, bo już jest kolejny i trzeba nadążać, żeby być "in". Co najgorsze, takie podejście wyłącza myślenie własne a to najbardziej boli, a skoro, nawiązując do poprzedniego tekstu (http://insynuacje.blogspot.com/2016/03/black-or-white-teoria-srodkowa.html), nie konfrontujemy to łatwiej nam jednoznacznie oceniać, co w konsekwencji może prowadzić do buntu.
Historia nas nauczyła, że najlepiej i najszybciej obronić własnej racji w akcjach społecznych. Najlepiej w centrum ważnego (dużego miasta) z dużymi transparentami i kontrowersyjnymi hasłami. W kupie przecież siła, a skoro zabierają (zawsze zabierają, nigdy jakoś nie ma buntu przeciw temu, że coś chcą dać) to można pokrzyczeć. Manifest siłowy przecież zwykle prowadzi do zauważenia problemu i pomyślnego rozwiązania (rozpoczynając od Solidarności przez Górników aż do akcji anty-ACTA). Teraz na tapecie mamy protesty przeciwko PROJEKTOWI OBYWATELSKIEMU ustawy, który nawet nie wyszedł od rządu, ponadto nie zebrał jeszcze 100 tys podpisów a do samego etapu zgłaszania poprawek w sejmie itp to jeszcze ohoho długa droga.
Powiecie: protestować można zawsze, im szybciej tym lepiej. Pewnie, ale można też podjąć się bójki na argumenty. Można też jeszcze inaczej: akcją społeczną ale podprogową, jak np. akcja wieszakowa na fb. Boimy się, nie chcemy takich pomysłów, projektów, ustaw? Proszę bardzo, działamy. Plus dla społeczeństwa, w którym kształtują się bezinteresowne (tere-fere, zawsze jesteśmy interesowni, ale korzyści są różne) pobudki, ale da się bez pieniaczy (kon-sty-tucja) i tłumów moknących na ulicach. Skoro Internet jest medium, to jest też siłą, co pokazują akcje wykopowiczów czy hakerów. Można? Można, taniej, mądrzej a uszczypnąć tam, gdzie boli.
Przez nagłośnienie sprawy, akcja zyskała niesamowitą popularność podobnie jak wyrok-trybunał. Ciekawi mnie tylko, ile z tych stojących osób faktycznie zapoznało się z ustawą z 1993 i projektem nowelizacji. Ile z tych krzyczących: Beata drukuj ten wyrok i moje ulubione: kon-sty-tucja, czytało konstytucję (preambuła się nie liczy!). Ilu wie, z którymi punktami się zgadza, a które są bzdurą? Być może gdyby nie cała akcja medialna, sprawa byłaby przegrana w przedbiegach, bo przepchnięcie ustawy do sejmu a potem w sejmie to cała operacja (nie wiem, ale się wypowiem:P), w większości przypadków z góry skazana na porażkę. Krzykacze jednak wiedzą lepiej. Zawsze. Wszystko.
Komentarze
Prześlij komentarz